niedziela, 20 marca 2011

Fallas, Fallas i po Fallas

Oto skończyło się największe święto Walencji. Oto po 3 tygodniach hulaszczych swawoli ma nastać spokój. Przez niektórych długo wyczekiwany. Oto mam zamiar wstać jutro na zajęcia o 8.00 obudzona przez budzik a nie przez petardy, orkiestry, śpiewy, tańce, krzyki..
I chociaż zmęczona już jestem tym szalonym święceniem dni świętych, to już się w oku łezka kręci w tęsknocie za wszelkimi spotkaniami towarzyskimi, za przyjemnościami które towarzyszyły tym krótkim wakacjom.
Nie jestem w stanie  przekazać atmosfery Fallas pisząc nawet najdłuższe zdania współrzędnie złożone.
Brak mi talentu. Im więcej emocji tym trudniej mi się wyrazić.
Żebyście mogli sami chociaż próbować sobie wyobrazić co tu się działo zamieszczam materiały pomocnicze. Wielu znajomych na facebooku odwoływało swoje skojarzenia do III wojny światowej. Ta przeszła własnie prze Walencje... z WIELKIM HUKIEM!


Jak widzicie nawet Ruda poszła z dymem..









sobota, 26 lutego 2011

Fiesta, fiesta, fiesta

Na wstępie chciałabym podziękować za wszystkie życzenia powrotu do zdrowia pod ostatnią notką! Dziękuje Wam czytelnicy, świadomość, że jesteście ze mną w tych trudnych momentach jest niezastąpiona!!

Wolałabym mieć już prąd w gniazdku. Siedzieć w swoim pokoiku i spisywać goniące myśli. Jest inaczej. Siedzę w salonie i zastanawiam się czy pisać czy nie pisać, czy oglądnąć film, nie oglądać, pójść na fiestę, nie pójść, czy może do kuchni czegoś jeszcze poszukać, (może coś przeoczyłam jak byłam 10min temu.. )
nie poszukać?
Dzisiaj jednak postanawiam odpocząć od zabaw, wspominając z uśmiechem wszystkie te, w których brałam udział w minionym tygodniu.
Prawdziwie klimatyczna domówka z koncertem gitarowym, filmami na ścianie oraz grą na wielu (afrykańskich) bębenkach.
Słodkie blondynki, supermani, prawdziwi rastamani, panowie w koszuli nocnej, panie w rajstopach i majtkach (w tej kolejności). Miałam okazję co niektórym próbować nakreślić nieco jej wyjątkowość.
Ale to i tak trzebaby było zobaczyć.
Botellón!
Moi mili, nie uwierzycie, póki nie zobaczycie. Alkohol szkodzi zdrowiu, nawet pity na świeżym powietrzu w środku nocy, z setkami innych ludzi. Nie pochwalam jego nadużywania, ale forma tych spotkań mnie zachwyca.
W każdy czwartek zapraszamy.

"Essentially it’s a huuuuge number of people that take to the streets en-masse to drink between about midnight and 5 or 6am.  In Valencia it’s in the roads around one of the campuses of the Universidad de Valencia and there’s usually literally hundreds and hundreds (if not thousands over the course of the night) of students.


The idea is to get very drunk, very cheaply.  The streets quickly become littered with discarded Fanta bottles and the glass of vodka and rum bottles is smashed everywhere.  It’s not unusual at all to turn up with glasses and ice too, or the dedicated (aka boy racer chavs) bring their cars with pimped-up stereos for entertainment.  Fanta (or coke) with the cheapo 56-cent cartons of red wine to make “tinto de verano” (or “calimocho” with coke) is a surprisingly popular combination."
http://ben.corale.co.uk/?tag=botellon

Zdecydowałam się także w końcu na zaproszenie Dawida do restauracji. W uczcie prawdziwie królewskiej towarzyszyła mi Natalia. Zanim z pomocą mapy odszukałyśmy właściwe miejsce przytrafiło mi się zgubić gdzieś, niewiadomodokładniegdzie i  zestresować ( z powodu spóźnienia).
Kolacja była wyśmienita, spotkanie niezwykle miłe. Ledwo wstałyśmy z krzeseł.. i wcale nie dlatego, ze na deser zaserwowano nam cytrynówkę, nie dlatego, że po 3godzinach wrosły nam pupy w krzesła, tylko dlatego że tak bardzo obciążyłyśmy nasze brzuchy. Ale za to nie byle czym. Pierwszej klasy włoskimi daniami autorstwa mojego wspaniałego współlokatora, najlepszego szefa kuchni i przesympatycznego facia!

Jemu  także dziękuje za niezwykle hojny i miły prezent, który umilił nam tamten wieczór.
Zabawa była bardzo udana, mimo, że pani w wózku nie wskazała nam drogi do el Rumbo...
a rowerzysta- zjawa, jak zniknął tak już się nie pojawił!
ps. Dzisiaj na plaży bikini!

niedziela, 20 lutego 2011

tak się bawi bohema

Chciałabym Wam opowiedzieć jak się bawi bohema w dzisiejszych czasach. I o tym, że naprawdę nie dojrzałam jeszcze do smaku dań śródziemnomorskich, choćby były przygotowane z największą włoską pasją.
O bębnach grających, koncercie domowym, afrykańskich tańcach nad ranem..
Ale nie mam siły. Nie wiem skąd, dlaczego i jak ale dopadła mnie choroba.
Jeśli to nic groźnego, nic obrzydliwego związanego z przewodem pokarmowym.. to jest to przeziębienie, lub grypa. Czas pokaże.
Jak widzicie nawet przy ponad 20 stopniach można się załatwić.
To napisałam resztką sił.

sobota, 12 lutego 2011

o szkole innym razem

Wreszcie posmakowałam intensywnego życia nocnego miasta.
Nowo poznana Włoszka okazała się wspaniałą, niezwykle gościnną gospodynią, spisała się na medal przygotowując międzynarodowe przyjęcie, składające się z kilku posiłków i deseru i przegryzek.. Zadbała o to by nikt nie wyszedł głody, a nawet spragniony, pytając co chwilę czy moze dolać komuś jeszcze wody. (Istotnie żywe dysputy mogły być przyczyną uczucia suchości w buzi.) Spotkanie odbyło się w bardzo miłej atmosferze i było wyjątkowe ze względu na mieszankę kulturową.
Podczas przyjęcia poznałam dwie Meksykanki, jedną Dunkę, dwie Koreanki, Włoszkę i Hiszpana. Czas minął nam na gawędzeniu i.. jedzeniu.
Po powrocie moje przygotowania do snu zakłóciła Fatima, zapraszając mnie do wspólnej zabawy. Niegrzecznie byłoby odmówić więc musiałam odłożyć piżamkę i misia jeszcze na jakiś czas i zamiast ciepłego mleczka napić się jeszcze troszkę czerwonego wina, którym uraczono mnie w sąsiednim pokoju. Po chwili do naszej domowej społeczności dołączyło jeszcze 3 Włochów. Wesoło biesiadowaliśmy aż około godziny 1.30 zebraliśmy się na wspólny clubbing. Środa to dzień wielkich imprez (podobnie jak czwartek, piątek i pozostałe dni tygodnia- jak wytłumaczył mi D.) Środa to dzień imprez dla erasmusów i dla Hiszpanów- czyli dla wszystkich. Wstąpiliśmy do kilku klubów w poszukiwaniu, jak się okazało miejsca - najbardziej zatłoczonego. Przeciskająca się, ocierająca o siebie wzajemnie masa pijanych, tańczących, nierzadko napalonych ludzi to wciąż było za mało. Potrzebowaliśmy (tzn. oni potrzebowali) ekstremalnego ścisku, ostatecznej ciżby by znaleźć się w samym środeczku najlepszej, gęstej zabawy, wypić coś i wędrować dalej w poszukiwaniu jeszcze bardziej zatłoczonej miejscówki.
Nie jestem do końca przekonana czy ten typ imprezowania jest moim ulubionym ale nie mogę też powiedzieć że źle się bawiłam. Gdy reszta ekipy postanowiła dać sobie jeszcze jedną szansę na odnalezienie maksymalnie wykorzystanego miejsca przez wuchte wiary, ja rozsądnie postanowiłam wykorzystać ostatnie godziny nocy jakie pozostały do zbliżającego się świtu. W końcu czwartek to dzień powszedni i do szkoły iść trzeba.

W ciągu ostatnich dni stałam się również regularnym użytkownikiem publicznych rowerów miejskich. Bardzo fajna sprawa! Zwlekałam z tym z obawy, ze nie dam rady ogarnąć tego systemu, ale wszystko okazało się banalnie proste. W związku z zepsutym kołem w moim osobistym rowerze, prawdopodobnie będę korzystała z tej dobroci, dopóki problem nie zostanie rozwiązany, na co się póki co nie zapowiada...

ps. Dzisiaj byłam biegać, także po plaży, która znajduje się jakieś 20min spacerem ode mnie z domu. Poranne słońce i rześkie powietrze muskające biegnącą mnie.. hhhmmmmmmmmmmmmmm..
Ja tu zostaje!

A zdjęcia są z kampusu (m.in.:
nasz lancz z 3 dań i czerwonego wina, spożyty w towarzystwie koleżki z Brazylii, (który trenuje capoeire) i Marty
Jakiś facio, jeden z wielu wypoczywający na trawie, ale ten wyjątkowo mi się spodobał, może ze względy na swój dość formalny strój i poduszkę w kształcie aktówki.
Chłopaki przy skałkach i
Zaczytany kot.)

Na naszym kampusie znajdują się liczne budynki różnych kierunków, także nasz wydział Belles Artes. Ponad to mamy tu również: biblioteki, sklepy papiernicze, dla plastyków, księgarnię, sklepiki z jedzeniem, kawiarnie, stołówki, bary, świetlice, aptekę, bank, a nawet fryzjera i kwiaciarnię. Obiektów sportowych nie sposób wymienić, bieżnie, boiska, korty, skałki.. i całe połacie zielonej trawki:)
Ale o szkole innym razem...














niedziela, 6 lutego 2011

Pendiente


W związku z tym, że nadal nie mam pojęcia co z moimi studiami - sprawdzam średnio parę razy na kwadrans swoje uczelniane konto internetowe, na którym wciąż widnieje tylko inf. PENDIENTE, co oznacza, ze nadal nie wiadomo- muszę czekać. Czekam już cały tydzień i powoli kończy mi się cierpliwość, jutro pójdę za radą Wojciecha i zrobię tam po prostu "wielki porządek"!! Podobno takie sprawy najlepiej załatwiać krzykiem.. 
W związku z powyższą sytuacją nie mam odwagi na rozpisywanie się na temat błahostek, faramuszek, fintifluszek. 
Weekend minął bez większych rewelacji, koleżanka z Polski się rozchorowała, z Francji musiała wylecieć pozałatwiać jeszcze sprawy na swojej rodzimej uczelni. Zostałam sama... z dziwnym kotem. 
Zmęczona nieco przebywaniem tylko ze sobą (i  kotem) podjęłam kroki by spotkać się ze znajomymi Agaty, do których była uprzejma dać mi namiary. Niestety odpowiedź dostałam dopiero dzisiaj. To trochę późno jak na zaplanowanie wspólnego, sobotniego wyjścia. Także widzicie. Szalony weekend dobiega końca a moim jedynym dylematem jest to czy zdążę przed jutrem wykończyć wszystkie zapasy słodyczy, w tym paczki "pseudozdrowych" bezcukrowych ale za to kalorycznych ciastek, (choć to akurat nie powinien być problem.) Bo od jutra to już naprawdę - nie jem słodyczy! No i już kończę 1 sezon Mad Mena. Ciekawe czy będę miała jeszcze kiedyś tyle czasu na robienie niczego. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że będę musiała siedzieć na uczelni od 8 do 21 tak jak koleżanka, która odpisała na moją propozycje spotkania. 

Co by złego się nie działo- u mnie świeci słońce, więc nie jest najgorzej:D


piątek, 4 lutego 2011

spaghetti z hamburgera i horchada

Znowu mam za dużo czasu na myślenie, co by tu sobie JESZCZE zjeść.. 
Dlatego chociaz na chwilę postaram się zająć czymś innym swój umysł i nadrobić narastające ciągle zaległości tutaj. 
Jak łatwo się domyśleć nadmiar czasu wynika z braku informacji  na jakie przedmioty mnie przyjęto. Niezmiennie trwam w tej niewiedzy już od wtorku. Wobec tego na kampusie pojawiam się tylko pro forma, głównie po to by wypożyczyć kolejny film (dzisiaj już trzeci) i książkę w zaprzyjaźnionej bibliotece, wygrzewać się na jednej z wielu słonecznych ławeczek, delektując się lekturą  "włóczęgów dharmy", (którą serdecznie polecam) i przyzwyczajając się do ogromu kampusu. 
Coraz bardziej się tym denerwuje i tym bardziej przeklinam osoby za to odpowiedzialne (ziomale waco i peter, odsyłam do notki http://pammla.blogspot.com/2011/01/przed-wyjazdem.html)bo choć czas spędzony w błogim letargu pod słonecznym nieboskłonem jest wyjątkowo przyjemny to jednak wolałabym robić to wiedząc chociaż na czym stoję. A nie wiem.
Wtorkowy dzień, jako drugi z kolei spędziłam na próbie załatwienia sprawunków i formalności. 
Problemy związane z zapisami skrzyżowały drogi moje z drogami innej zagubionej erasmuski. Tak oto zaczęła się moja nowa znajomość z bardzo sympatyczną dziewczyna z Francji. Spędziłyśmy razem całe przedpołudnie chodząc od jedego biura do drugiego, od jednego profesora do następnego, z nadzieją, ze w końcu znajdzie się dla nas wolne miejsce na zajęciach, które by nas interesowały. Na przekór nam, wszystkie starania zakończyły się porażką. 
W oczekiwaniu na kolejne zajęcia, które jak się potem dowiedziałyśmy w ogóle się nie odbyły, postanowiłyśmy zagospodarować sobie czas. Camille zaprosiła mnie do siebie do domu na pastę, którą przygotowała (na moich oczach) z kotletów do hamburgerów. Ja pomogłam w krojeniu cebuli. Choć sama nie wpadłabym na podobny pomysł, muszę przyznać, ze danie naprawdę było dobre. Przy okazji poznałam też wszystkich 3 homoseksualnych współlokatorów nowej koleżanki oraz ich gości z różnych stron świata. W ramach wdzięczności zaproponowałam lody, które wspólnie wybrałyśmy z jednej z lodówek hipermarketu (x6). Następnym punktem naszego planu był wypad do centrum miasta w celu odwiedzenia tutejszego muzeum. Pilotem naszej wesołej wycieczki był kolega z Francji, studiujący tu od 6 miesięcy i mniej więcej orientujący się w terenie. Zaprowadził nas doprawdziwej, tradycyjnej Horchaterii i zachęcił do spożycia tradycyjnego dla tego regionu trunku - horchaty (czyli orszady). Kosztowanie  było raczej wątpliwą  przyjemnością bo chociaż jej smak przywoływał wspomnienia z dzieciństwa, to te nienajlepsze- smak smecty, leku stosowanego  w leczeniu stanów biegunkowych u dzieci i dorosłych. 




Do owego napoju podaje się ciastka, na kształt polskich racuchów, którymi próbowałam zabić smak smecty. Jeśli doszukiwać się pozytywów - warto było spróbować czegoś nowego, mieć to już za sobą i wiedzieć czego się wystrzegać następnym razem:) Degustacja okazała się jedyną atrakcją na którą się załapaliśmy, nie licząc przejażdżki metrem (jeśli nazywać to atrakcją). 
Muzeum  bowiem nie oferowało nam tego dnia żadnej wystawy. Wróciłyśmy spiesznym krokiem, zapoznając kolejnych tubylców, (którzy słysząc, ze rozmawiamy po hiszpańsku ochoczo służyli pomocą, nawet o to nieproszeni), by na miejscu dowiedzieć się, ze zajęć, z nieznanego  powodu, po prostu nie ma.
Wysłałyśmy różne maile, całkiem podejrzanej treści do profesorów, wypożyczyłyśmy z biblioteki po filmie i około godziny 21 rozeszłyśmy się do swoich domów. 


ps. Zapomniałam wspomnieć- centrum Walencji też jest wspaniałe!

czwartek, 3 lutego 2011

Mieszkam

Pisze i pisze.. a Wy i tak nic nie wiecie.
Najważniejszych rzeczy nie wiecie.
Mieszkam w uroczym, malutki pokoiku. Co niektórzy znają z moich opowieści koleżankę, dzięki której mogę tu mieszkać. Ja niestety też znam ją tylko z opowieści, a raczej z kontaktów wirtualnych. Ci którzy już o niej słyszeli, wiedzą, ze to najmilsza, najbardziej życzliwa osoba jakiej "nie znam".. :)
Zawdzięczam jej naprawdę wiele. Już sam pokój jest powodem do wielkiej wdzięczności. Dodatkowo otrzymałam jednak garść przydatnych rad i informacji oraz namiary na ziomali na których mogę liczyć, tu na miejscu.
Na miejscu też czekał na mnie list ze wskazówkami, mapki, farelka, rower, kocyk, narzędzia itp.
Wszystkie szafki, pułki, miejsce w lodówce, przeznaczone dla mnie zostały specjalnie oznakowane.
Naprawdę za wszystko bardzo dziękuje!
Mieszkanie dzielę z 3 osobami, z których poznałam na razie Davida i Fatimę. David jest Włochem podobnie jak trzecia współlokatorka, która obecnie przebywa własnie we Włoszech. Fatima pochodzi z Maroka i oprócz tego, ze jest ładna nic więcej nie wiem, bo zamieniłyśmy zaledwie klika zwrotów grzecznościowych.
Dużo lepiej poznałam za to Davida, który jest przemiłym włoskim chłopcem, około 30-letnim, często w towarzystwie swojej kobiety. Był jednak sam gdy poznawał mnie ze swoim tatą, wówczas to odbyliśmy namiętną konwersację, żywą dyskusje, podczas której wspólnie śmialiśmy się do rozpuku, a David stwierdził, ze rozmawia mu się ze mną jak z tutejszą, co odbieram jako wielki komplement. Choć wiem, ze minie jeszcze trochę czasu zanim będę mogła zacząć opowiadać nieco bardziej skomplikowane historie, z wykorzystaniem różnych czasów i składni ( kto wie czy lepiej to czy gorzej) . Póki co jednak, muszę przyznać, ze mimo 1.5 rocznej, totalnej przerwy od hiszpanskiego, a wcześniej minimalnej praktyki, radze sobie całkiem nieźle.
Nie wiem co bym zrobiła gdybym nie mogła się dogadać, a tak mam chociaż ten jednen powód do zadowolenia..

David jest kucharzem we włoskiej restauracji. Zaproponował mi nawet posadę kelnerki w owym lokalu.
Najpierw muszę jednak ustalić sobie plan zajęć, żeby to zrobić muszę dowiedzieć się w końcu na jakie przedmioty mogę uczęszczać- gdzie jest jeszcze wolne miejsce. Gdyby się jednak udało, byłabym  kontenta.
David opowiedział mi również, jak to niesamowicie fantastyczne są obchody najważniejszego święta w Walencji LAS FALLAS. Jest to tydzień nieustannej imprezy, hulanki, swawole, bez spania i aż do skonania...



http://www.twojaeuropa.pl/2305/las-fallas-swieto-ognia

WALENCJA

Pozwolę sobie zacytować moje ulubione fragmenty cudzych blogów


"Walencja to duże miasto (trzecie co do wielkości w Hiszpanii, po Madrycie i Barcelonie), liczące ponad 800 tyś. mieszkańców. Jest stolicą Comunidad Valenciana, jednej z siedemnastu wspólnot autonomicznych. Znajduje się na wybrzeżu wschodnim kraju, w regionie zwanym Costa Blanca.
Od wielu lat jest miejscem odwiedzin przez licznych turystów, którzy w Walencji znajdą wszystko, czego szuka się w pięknej Hiszpanii: idealną pogodę, śliczne plaże, doskonałą kuchnię regionalną i śródziemnomorską, urocze stare miasto, oryginalne budynki słynnego walenckiego architekta Calatravy, ostatnio też zawody Formuły 1 i Copa America, a przede wszystkim niezliczone święta, fiesty, zabawy, w tym szeroko znane święto Fallas, które w marcu co roku przyciąga wielotysięczne tłumy ciekawskich i turystów.

Walencja to piękne, zadbane miasto, które warto zobaczyć o każdej porze roku. Tutaj temperatura nigdy nie spada poniżej zera, w czasie zimy w Europie tutaj tylko pada deszcz, przez ponad 10 miesięcy w roku świeci słońce."

"Otoczone przez sady pomarańczowe i pola ryżowe miasto tętni śródziemnomorskim duchem mimo bardzo nowoczesnego charakteru centrum miasta. Walencja promienieje nawet w środku zimy, szczególnie, że temperatura nie spada tu poniżej 15 stopni C. Naturalnie dla Hiszpanów jest to już temperatura godna puchowej kurtki, ja pozwoliłam sobie na ekstrawagancję w postaci jesiennego płaszcza(...)
Miasto posiada rozbudowaną sieć komunikacji miejskiej, w tym metra, ale bilety są drogie (nie ma zniżek studenckich), a odległości tak niewielkie, że szkoda rezygnować ze spacerów. (...)
Walencja to miasto niebywale zielone.
Przez całe miasto biegnie szeroki pas ogrodów i boisk sportowych, ponad którymi mostami mkną samochody. W latach 50. lokalne władze postanowiły zmienić bieg rzeki Turii, która nawiedzała miasto częstymi podwodziami, a z jej koryta uczyniono zielone płuco. Dla miłośników natury atrakcją będą również XVIII-wieczne parki Jardines de la Alameda i Jardines de Monforte oraz XVI-wieczny ogród botaniczny, Jardín Botánico."



fragmenty pochodzą ze stron: 


Innym razem o kielichu z którego pil sam Jezus, a który tutaj własnie można znaleźć.. 
Ja ze swojej strony zgadzam się póki co ze wszystkim! To miejsce ma naprawdę dobra energię!

środa, 2 lutego 2011

dzień pierwszy

. W końcu trochę odespałam. Zbudziły mnie południowe promienie słońca  wlatujące przez małe okienko do mojego pokoju około godziny 11. Niespiesznie odbyłam poranną toaletę i wyszłam na przeciw przygodzie, z zamiarem zakupienia prowiantu śniadaniowego. Stało się jednak nieco inaczej. Prowiant był jednak tylko dodatkiem do całkiem dużej wyprawy jaką  okazało się wyjście. Zgubiłam się totalnie, po drugim zakręcie i za nic nie mogłam odnaleźć drogi powrotnej. W końcu zrobiłam się tak głodna, że musiałam zapełnić żołądek produktami z jedynej otwartej cukierni, za to niebylejakiej bo dominikańskiej. Dopchałam się kolejną bagietką i zrozumiałam, ze muszę na poważnie zacząć szukać drogi powrotnej by wrócić w porze obiadu.
W końcu udało się!
Niedziela upłynęła mi na kończeniu planszy z zegarkiem, nie wiem, chyba nie warto jej tu pokazywać..
 Za to publikuje zdjęcia z mojej dzisiejszej wyprawy rowerowej, podczas której wpadłam na paru serdecznych  ziomali, z podejrzanej dzielni, którzy pozując wykazywali niesamowicie dużo entuzjazmu.





Jeszcze tego samego dnia

Pozwolę sobie zmieścić link do zdjęć z Walencji bo póki co nie udało mi się zrobić takich ładnych
http://sipiera.blogspot.com/2010/04/walencja-miasto-pachnace-pomarancza.html



Gdy teraz o tym pomyślę, sama nie mogę wyjść z podziwu dla swojej krzepy. Po wszystkich przygodach  wynikających ze znalezienia właściwej ulicy postanowiłam zasmakować jeszcze tego samego dnia odrobinę uciech towarzyskich. Cała historię dotyczącą odnalezienia mieszkania pominę, wspomnę tylko, że gdy po tysięcznym obejściu całej okolicy w końcu natrafiłam na odpowiednią nie zostałam wpuszczona. Musiałam najeść się trochę strachu ale też innych rzeczy, np. orzechów w czekoladzie, bagietki i tortilli a miałam na to jakieś 2,5 godziny. Gdy w końcu się dostałam do środka nabrałam trochę sił podczas wieczornej drzemki. Następnie umówiłam się na kręgle, gdzie resztki energii spożytkowałam na rzucanie 11kg kulą.
Było miło, poznałam paru erasmusów z Polski, głownie z Krakowa.. ale nie tylko.
Wypiłam piwo, wylałam piwo i wróciłam do domu.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

podróży ciąg dalsza

Przede wszystkim muszę jak najszybciej nadrobić wszelkie zaległości.. Spisać  swoim nędznym stylem wszystkie opowiastki, które nagromadzają się w zabójczym tempie i niemal nie jestem w stanie spamiętać wszystkich niuansów, a chciałabym podzielić się każdym albo chociaż prawie każdym. Póki jeszcze emocje świeże.
Bo te z drugiego dnia zdążyły już nieco przyćmić te z pierwszego, nie mówiąc już o tych najnowszych, z dnia dzisiejszego, które przyćmiły te z dnia wczorajszego. Ale i tak muszę się jeszcze wrócić do podróży, która zaczęła się oczywiście przeprawą przez cała Polskę, z Gdańska do Krakowa ale o tym już wspominałam.
zacznę od momentu w którym urodził się pomysł zjedzenia ostatniego obwarzanka krakowskiego na obcej ziemi. W tym celu zakupiłam takowego, jeszcze na lotnisku. I co?
Oczywiście nie wiem jakby smakował na obczyźnie.. bo niestety nie dotrwał.
Lot był przyjemny, minął szybko, w większości przespałam go z książka leżącą na kolanach.
Schody zaczęły się dopiero po wyjściu z samolotu. Na początku trochę się pokręciłam, ciągnąc za sobą walizkę, zwiedziłam lotnisko, zaczepiałam obcych ludzi pytając o to jak dostać się do vlnc, zapytywałam o to samo także obsługę lotniska, taksówkarzy, poszukiwałam informacji na przystankach autobusowych. Działania te doprowadziły mnie do punktu w ktorym musiałam zdecydować czy szarpnąć się na taksówkę do centrum Alicante a stamtąd niewiedomoco, ale to raczejbezesensu, albo cierpliwie poczekać 7 godzin na pierwszy poranny autobus i zarwać kolejna już w tym miesiącu noc. Przyzwyczajona do bezsenności zdecydowałam się na tą drugą opcje. Okazało się, ze na tym samym lotnisku jeszcze jedna osoba miała podobne dylematy. A więc było nas już dwóch.
Chłopiec z krakowskiej politechniki był w tym samym położeniu. Zdecydowaliśmy się spędzić tą jedną noc razem. Po obejrzeniu na moim komputerze filmu 127 godzin, wypiciu po małym ale za to bardzo drogim san miguel, chłopiec zrzucił na mnie odpowiedzialność pilnowania naszych waliz a sam oddał się marzeniom sennym, rozkładając się wzdłuż twardej, lotniskowej ławki.
Obudziwszy się zastał mnie chrapiącą ze stróżką ściekającej śliny z półotwartej buzi (no dobra kłamie, chciałam dodać trochę dramaturgii,m chociaż kto wie jak to naprawdę wyglądało..?) Wiedział komu powierzyć manatki!
(...)

Doczekaliśmy własciwej godziny i trafiliśmy na łasciwy autobus, który miał zabrać nas do Alicante. Niesłusznie założyliśmy a własciwie to uznaliśmy za oczywiste, ze własciwy przystanek będzie ostatnim z kolei.  W rzeczywistości sprawa okazała się dużo bardziej skomplikowana. Po opuszczeniu tego środka transportu musieliśmy jeszcze kilkakrotnie przemierzyć tą samą trase w ta i z powrotem, nie wiedząc która jest własciwa i uzyskując od napotkanych ludzi sprzeczne informacje. Przyjemnie było spacerować w świetle wschodzącego słońca tuż przy linii brzegowej morza śródziemnego ale wolałabym odlożyć to na chwilę gdy będę odrobinę bardziej wyspana i odrobine bardziej czysta i z odrobinę mniejszą walizeczką.
 Na koniec wszystko poskładało się jakoś do kupy ale  było to zanim dwojka młodych ludzi kazaLY nam iść z buta (z walizami) 10km. Rozsądek na szczęscie kazął nam odrzucić ten pomysł i pomógł dostać się wreszcie na dworzec autobusowy, pociągowy a potem znowu autobusowy.. kupić za ciężkie pieniądze bilet (transport jest naprawdę strasznie drogi!) i po 2,5 godzinie w koncu dostac się do centrum Valencji.
Gdzie rozdzieliliśmy się z nowym koleżką, nie pamiętając jakie nosił imię, czym uniemożliwiłam sobie dodanie owego do grona znajomych na fb oraz ponowne spotkanie (chyba że przypadkowe, co biorąc pod uwagę rozmiar kampusu zdaje się graniczyć z cudem).



niedziela, 30 stycznia 2011

Przed wyjazdem

Na początek chciałabym pocałować w dupę profesorski duet, który trafnie określa nadany im pseudonim, będący synonimem słowa kutasy/ chuje/ penisy. Tylko, że odpowiednio małe. WACKI.
 I zastanawiam się  na co te eufemizmy?

Po  największym w życiu publicznym upokorzeniu, zmieszaniu mnie z fekaliami i ostatecznym odreagowaniu na mojej osobie wszystkich frustracji, pozbywając mnie resztek wiary we własne siły i przekonując za wszelką cenę o mojej niskiej wartości, z łaską puścili, drwiąc jeszcze i wątpiąc w moje przyszłe sukcesy.
I ja żałuje, ze się im nie udało w życiu, że tak beznadziejnie wykonują swoją prace i tak mało osiągnęli w pracy zawodowej pomimo tego geniuszu, którym tak epatują.
Zegnajcie!
mogłabym tak jeszcze bardzo długo, nie szczędząc sobie obraźliwego tonu. Mogłabym tak bez końca.. Ale po co tracić cenny czas na obrażanie kogoś, kto ma braki w tak podstawowej sprawie jak higiena osobista. Od tego należałoby zacząć. Od umycia włosów - szamponem!
Nie będę też już wracała do 2, 3 tygodni nieprzespanych nocy,  ryby po grecku i drinków energetyzujących z kawą oraz obrzydliwego stresu, który silnie dał się we znaki, nadszarpując mój wizerunek.
Utrudniły mi ( te penisy) wszystko co się dało utrudnić, tylko dlatego, że zrobiłam coś nie po ich myśli.
Wyjazd opóźnił się o tydzień, przegapiłam pierwsze spotkanie i straciłam dużo pieniędzy.
Niesmak na długo pozostanie.


W końcu jednak  doczekałam się zaliczenia dosłownie na ostatnią chwilę. W pospiechu wrzuciłam jakieś rzeczy do dwóch wielkich waliz i z pomocą Pawła, który okazał się naprawdę bardzo kochany, przetransportowałam je do domu. Oficjalnie przyznaję, że sama po prostu nie dałabym rady.
Ze świadomością, ze muszę zmieścić się w 35 kg (sądziłam, ze 15kg przewiduje cena biletu podstawowego i 20kg które dokupiłam dodatkowo) zaczęłam wyrzucać mniej potrzebne rzeczy. Bardzo trudno było ocenić czy ważniejszy jest pistolet z klejem na ciepło czy kolejne pary skarpetek i majtek. Kolejna bezsenna noc a waga nie chciała drgnąć nawet jak w walizce pozostały już tylko najpotrzebniejsze z najpotrzebniejszych rzeczy. (Natalko dziękuję za  kanapeczki nad ranem i rano)
Najgorsze jednak było to, ze gdy w końcu z wielkim mozołem, przedzierając się przez wąskie korytarze TLK  i wspinając po nieruchomych schodach Dworca Warszawy zachodniej dodźwigałam te wielkie toboły do mieszkania Olgi okazało się, ze muszę zredukować bagaż do 20 kg.
Porzuciłam jeszcze więcej potrzebnych rzeczy, zagracając ten piękny apartament. Zostały mi już tylko majtki i skarpetki... no i kilka par butów.
Pożegnalny, przepyszny żółty obiad, lampka czerwonego wina, zielony fix z Chyrą, zgubienie nieswojego (ale kolejnego już w tym  miesiącu) pendriva i pospieszna podróż na lotnisko w Balicach.
Ostatni obwarzanek. Za szybko, za krótko.