niedziela, 20 marca 2011

Fallas, Fallas i po Fallas

Oto skończyło się największe święto Walencji. Oto po 3 tygodniach hulaszczych swawoli ma nastać spokój. Przez niektórych długo wyczekiwany. Oto mam zamiar wstać jutro na zajęcia o 8.00 obudzona przez budzik a nie przez petardy, orkiestry, śpiewy, tańce, krzyki..
I chociaż zmęczona już jestem tym szalonym święceniem dni świętych, to już się w oku łezka kręci w tęsknocie za wszelkimi spotkaniami towarzyskimi, za przyjemnościami które towarzyszyły tym krótkim wakacjom.
Nie jestem w stanie  przekazać atmosfery Fallas pisząc nawet najdłuższe zdania współrzędnie złożone.
Brak mi talentu. Im więcej emocji tym trudniej mi się wyrazić.
Żebyście mogli sami chociaż próbować sobie wyobrazić co tu się działo zamieszczam materiały pomocnicze. Wielu znajomych na facebooku odwoływało swoje skojarzenia do III wojny światowej. Ta przeszła własnie prze Walencje... z WIELKIM HUKIEM!


Jak widzicie nawet Ruda poszła z dymem..









sobota, 26 lutego 2011

Fiesta, fiesta, fiesta

Na wstępie chciałabym podziękować za wszystkie życzenia powrotu do zdrowia pod ostatnią notką! Dziękuje Wam czytelnicy, świadomość, że jesteście ze mną w tych trudnych momentach jest niezastąpiona!!

Wolałabym mieć już prąd w gniazdku. Siedzieć w swoim pokoiku i spisywać goniące myśli. Jest inaczej. Siedzę w salonie i zastanawiam się czy pisać czy nie pisać, czy oglądnąć film, nie oglądać, pójść na fiestę, nie pójść, czy może do kuchni czegoś jeszcze poszukać, (może coś przeoczyłam jak byłam 10min temu.. )
nie poszukać?
Dzisiaj jednak postanawiam odpocząć od zabaw, wspominając z uśmiechem wszystkie te, w których brałam udział w minionym tygodniu.
Prawdziwie klimatyczna domówka z koncertem gitarowym, filmami na ścianie oraz grą na wielu (afrykańskich) bębenkach.
Słodkie blondynki, supermani, prawdziwi rastamani, panowie w koszuli nocnej, panie w rajstopach i majtkach (w tej kolejności). Miałam okazję co niektórym próbować nakreślić nieco jej wyjątkowość.
Ale to i tak trzebaby było zobaczyć.
Botellón!
Moi mili, nie uwierzycie, póki nie zobaczycie. Alkohol szkodzi zdrowiu, nawet pity na świeżym powietrzu w środku nocy, z setkami innych ludzi. Nie pochwalam jego nadużywania, ale forma tych spotkań mnie zachwyca.
W każdy czwartek zapraszamy.

"Essentially it’s a huuuuge number of people that take to the streets en-masse to drink between about midnight and 5 or 6am.  In Valencia it’s in the roads around one of the campuses of the Universidad de Valencia and there’s usually literally hundreds and hundreds (if not thousands over the course of the night) of students.


The idea is to get very drunk, very cheaply.  The streets quickly become littered with discarded Fanta bottles and the glass of vodka and rum bottles is smashed everywhere.  It’s not unusual at all to turn up with glasses and ice too, or the dedicated (aka boy racer chavs) bring their cars with pimped-up stereos for entertainment.  Fanta (or coke) with the cheapo 56-cent cartons of red wine to make “tinto de verano” (or “calimocho” with coke) is a surprisingly popular combination."
http://ben.corale.co.uk/?tag=botellon

Zdecydowałam się także w końcu na zaproszenie Dawida do restauracji. W uczcie prawdziwie królewskiej towarzyszyła mi Natalia. Zanim z pomocą mapy odszukałyśmy właściwe miejsce przytrafiło mi się zgubić gdzieś, niewiadomodokładniegdzie i  zestresować ( z powodu spóźnienia).
Kolacja była wyśmienita, spotkanie niezwykle miłe. Ledwo wstałyśmy z krzeseł.. i wcale nie dlatego, ze na deser zaserwowano nam cytrynówkę, nie dlatego, że po 3godzinach wrosły nam pupy w krzesła, tylko dlatego że tak bardzo obciążyłyśmy nasze brzuchy. Ale za to nie byle czym. Pierwszej klasy włoskimi daniami autorstwa mojego wspaniałego współlokatora, najlepszego szefa kuchni i przesympatycznego facia!

Jemu  także dziękuje za niezwykle hojny i miły prezent, który umilił nam tamten wieczór.
Zabawa była bardzo udana, mimo, że pani w wózku nie wskazała nam drogi do el Rumbo...
a rowerzysta- zjawa, jak zniknął tak już się nie pojawił!
ps. Dzisiaj na plaży bikini!

niedziela, 20 lutego 2011

tak się bawi bohema

Chciałabym Wam opowiedzieć jak się bawi bohema w dzisiejszych czasach. I o tym, że naprawdę nie dojrzałam jeszcze do smaku dań śródziemnomorskich, choćby były przygotowane z największą włoską pasją.
O bębnach grających, koncercie domowym, afrykańskich tańcach nad ranem..
Ale nie mam siły. Nie wiem skąd, dlaczego i jak ale dopadła mnie choroba.
Jeśli to nic groźnego, nic obrzydliwego związanego z przewodem pokarmowym.. to jest to przeziębienie, lub grypa. Czas pokaże.
Jak widzicie nawet przy ponad 20 stopniach można się załatwić.
To napisałam resztką sił.

sobota, 12 lutego 2011

o szkole innym razem

Wreszcie posmakowałam intensywnego życia nocnego miasta.
Nowo poznana Włoszka okazała się wspaniałą, niezwykle gościnną gospodynią, spisała się na medal przygotowując międzynarodowe przyjęcie, składające się z kilku posiłków i deseru i przegryzek.. Zadbała o to by nikt nie wyszedł głody, a nawet spragniony, pytając co chwilę czy moze dolać komuś jeszcze wody. (Istotnie żywe dysputy mogły być przyczyną uczucia suchości w buzi.) Spotkanie odbyło się w bardzo miłej atmosferze i było wyjątkowe ze względu na mieszankę kulturową.
Podczas przyjęcia poznałam dwie Meksykanki, jedną Dunkę, dwie Koreanki, Włoszkę i Hiszpana. Czas minął nam na gawędzeniu i.. jedzeniu.
Po powrocie moje przygotowania do snu zakłóciła Fatima, zapraszając mnie do wspólnej zabawy. Niegrzecznie byłoby odmówić więc musiałam odłożyć piżamkę i misia jeszcze na jakiś czas i zamiast ciepłego mleczka napić się jeszcze troszkę czerwonego wina, którym uraczono mnie w sąsiednim pokoju. Po chwili do naszej domowej społeczności dołączyło jeszcze 3 Włochów. Wesoło biesiadowaliśmy aż około godziny 1.30 zebraliśmy się na wspólny clubbing. Środa to dzień wielkich imprez (podobnie jak czwartek, piątek i pozostałe dni tygodnia- jak wytłumaczył mi D.) Środa to dzień imprez dla erasmusów i dla Hiszpanów- czyli dla wszystkich. Wstąpiliśmy do kilku klubów w poszukiwaniu, jak się okazało miejsca - najbardziej zatłoczonego. Przeciskająca się, ocierająca o siebie wzajemnie masa pijanych, tańczących, nierzadko napalonych ludzi to wciąż było za mało. Potrzebowaliśmy (tzn. oni potrzebowali) ekstremalnego ścisku, ostatecznej ciżby by znaleźć się w samym środeczku najlepszej, gęstej zabawy, wypić coś i wędrować dalej w poszukiwaniu jeszcze bardziej zatłoczonej miejscówki.
Nie jestem do końca przekonana czy ten typ imprezowania jest moim ulubionym ale nie mogę też powiedzieć że źle się bawiłam. Gdy reszta ekipy postanowiła dać sobie jeszcze jedną szansę na odnalezienie maksymalnie wykorzystanego miejsca przez wuchte wiary, ja rozsądnie postanowiłam wykorzystać ostatnie godziny nocy jakie pozostały do zbliżającego się świtu. W końcu czwartek to dzień powszedni i do szkoły iść trzeba.

W ciągu ostatnich dni stałam się również regularnym użytkownikiem publicznych rowerów miejskich. Bardzo fajna sprawa! Zwlekałam z tym z obawy, ze nie dam rady ogarnąć tego systemu, ale wszystko okazało się banalnie proste. W związku z zepsutym kołem w moim osobistym rowerze, prawdopodobnie będę korzystała z tej dobroci, dopóki problem nie zostanie rozwiązany, na co się póki co nie zapowiada...

ps. Dzisiaj byłam biegać, także po plaży, która znajduje się jakieś 20min spacerem ode mnie z domu. Poranne słońce i rześkie powietrze muskające biegnącą mnie.. hhhmmmmmmmmmmmmmm..
Ja tu zostaje!

A zdjęcia są z kampusu (m.in.:
nasz lancz z 3 dań i czerwonego wina, spożyty w towarzystwie koleżki z Brazylii, (który trenuje capoeire) i Marty
Jakiś facio, jeden z wielu wypoczywający na trawie, ale ten wyjątkowo mi się spodobał, może ze względy na swój dość formalny strój i poduszkę w kształcie aktówki.
Chłopaki przy skałkach i
Zaczytany kot.)

Na naszym kampusie znajdują się liczne budynki różnych kierunków, także nasz wydział Belles Artes. Ponad to mamy tu również: biblioteki, sklepy papiernicze, dla plastyków, księgarnię, sklepiki z jedzeniem, kawiarnie, stołówki, bary, świetlice, aptekę, bank, a nawet fryzjera i kwiaciarnię. Obiektów sportowych nie sposób wymienić, bieżnie, boiska, korty, skałki.. i całe połacie zielonej trawki:)
Ale o szkole innym razem...














niedziela, 6 lutego 2011

Pendiente


W związku z tym, że nadal nie mam pojęcia co z moimi studiami - sprawdzam średnio parę razy na kwadrans swoje uczelniane konto internetowe, na którym wciąż widnieje tylko inf. PENDIENTE, co oznacza, ze nadal nie wiadomo- muszę czekać. Czekam już cały tydzień i powoli kończy mi się cierpliwość, jutro pójdę za radą Wojciecha i zrobię tam po prostu "wielki porządek"!! Podobno takie sprawy najlepiej załatwiać krzykiem.. 
W związku z powyższą sytuacją nie mam odwagi na rozpisywanie się na temat błahostek, faramuszek, fintifluszek. 
Weekend minął bez większych rewelacji, koleżanka z Polski się rozchorowała, z Francji musiała wylecieć pozałatwiać jeszcze sprawy na swojej rodzimej uczelni. Zostałam sama... z dziwnym kotem. 
Zmęczona nieco przebywaniem tylko ze sobą (i  kotem) podjęłam kroki by spotkać się ze znajomymi Agaty, do których była uprzejma dać mi namiary. Niestety odpowiedź dostałam dopiero dzisiaj. To trochę późno jak na zaplanowanie wspólnego, sobotniego wyjścia. Także widzicie. Szalony weekend dobiega końca a moim jedynym dylematem jest to czy zdążę przed jutrem wykończyć wszystkie zapasy słodyczy, w tym paczki "pseudozdrowych" bezcukrowych ale za to kalorycznych ciastek, (choć to akurat nie powinien być problem.) Bo od jutra to już naprawdę - nie jem słodyczy! No i już kończę 1 sezon Mad Mena. Ciekawe czy będę miała jeszcze kiedyś tyle czasu na robienie niczego. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że będę musiała siedzieć na uczelni od 8 do 21 tak jak koleżanka, która odpisała na moją propozycje spotkania. 

Co by złego się nie działo- u mnie świeci słońce, więc nie jest najgorzej:D


piątek, 4 lutego 2011

spaghetti z hamburgera i horchada

Znowu mam za dużo czasu na myślenie, co by tu sobie JESZCZE zjeść.. 
Dlatego chociaz na chwilę postaram się zająć czymś innym swój umysł i nadrobić narastające ciągle zaległości tutaj. 
Jak łatwo się domyśleć nadmiar czasu wynika z braku informacji  na jakie przedmioty mnie przyjęto. Niezmiennie trwam w tej niewiedzy już od wtorku. Wobec tego na kampusie pojawiam się tylko pro forma, głównie po to by wypożyczyć kolejny film (dzisiaj już trzeci) i książkę w zaprzyjaźnionej bibliotece, wygrzewać się na jednej z wielu słonecznych ławeczek, delektując się lekturą  "włóczęgów dharmy", (którą serdecznie polecam) i przyzwyczajając się do ogromu kampusu. 
Coraz bardziej się tym denerwuje i tym bardziej przeklinam osoby za to odpowiedzialne (ziomale waco i peter, odsyłam do notki http://pammla.blogspot.com/2011/01/przed-wyjazdem.html)bo choć czas spędzony w błogim letargu pod słonecznym nieboskłonem jest wyjątkowo przyjemny to jednak wolałabym robić to wiedząc chociaż na czym stoję. A nie wiem.
Wtorkowy dzień, jako drugi z kolei spędziłam na próbie załatwienia sprawunków i formalności. 
Problemy związane z zapisami skrzyżowały drogi moje z drogami innej zagubionej erasmuski. Tak oto zaczęła się moja nowa znajomość z bardzo sympatyczną dziewczyna z Francji. Spędziłyśmy razem całe przedpołudnie chodząc od jedego biura do drugiego, od jednego profesora do następnego, z nadzieją, ze w końcu znajdzie się dla nas wolne miejsce na zajęciach, które by nas interesowały. Na przekór nam, wszystkie starania zakończyły się porażką. 
W oczekiwaniu na kolejne zajęcia, które jak się potem dowiedziałyśmy w ogóle się nie odbyły, postanowiłyśmy zagospodarować sobie czas. Camille zaprosiła mnie do siebie do domu na pastę, którą przygotowała (na moich oczach) z kotletów do hamburgerów. Ja pomogłam w krojeniu cebuli. Choć sama nie wpadłabym na podobny pomysł, muszę przyznać, ze danie naprawdę było dobre. Przy okazji poznałam też wszystkich 3 homoseksualnych współlokatorów nowej koleżanki oraz ich gości z różnych stron świata. W ramach wdzięczności zaproponowałam lody, które wspólnie wybrałyśmy z jednej z lodówek hipermarketu (x6). Następnym punktem naszego planu był wypad do centrum miasta w celu odwiedzenia tutejszego muzeum. Pilotem naszej wesołej wycieczki był kolega z Francji, studiujący tu od 6 miesięcy i mniej więcej orientujący się w terenie. Zaprowadził nas doprawdziwej, tradycyjnej Horchaterii i zachęcił do spożycia tradycyjnego dla tego regionu trunku - horchaty (czyli orszady). Kosztowanie  było raczej wątpliwą  przyjemnością bo chociaż jej smak przywoływał wspomnienia z dzieciństwa, to te nienajlepsze- smak smecty, leku stosowanego  w leczeniu stanów biegunkowych u dzieci i dorosłych. 




Do owego napoju podaje się ciastka, na kształt polskich racuchów, którymi próbowałam zabić smak smecty. Jeśli doszukiwać się pozytywów - warto było spróbować czegoś nowego, mieć to już za sobą i wiedzieć czego się wystrzegać następnym razem:) Degustacja okazała się jedyną atrakcją na którą się załapaliśmy, nie licząc przejażdżki metrem (jeśli nazywać to atrakcją). 
Muzeum  bowiem nie oferowało nam tego dnia żadnej wystawy. Wróciłyśmy spiesznym krokiem, zapoznając kolejnych tubylców, (którzy słysząc, ze rozmawiamy po hiszpańsku ochoczo służyli pomocą, nawet o to nieproszeni), by na miejscu dowiedzieć się, ze zajęć, z nieznanego  powodu, po prostu nie ma.
Wysłałyśmy różne maile, całkiem podejrzanej treści do profesorów, wypożyczyłyśmy z biblioteki po filmie i około godziny 21 rozeszłyśmy się do swoich domów. 


ps. Zapomniałam wspomnieć- centrum Walencji też jest wspaniałe!

czwartek, 3 lutego 2011

Mieszkam

Pisze i pisze.. a Wy i tak nic nie wiecie.
Najważniejszych rzeczy nie wiecie.
Mieszkam w uroczym, malutki pokoiku. Co niektórzy znają z moich opowieści koleżankę, dzięki której mogę tu mieszkać. Ja niestety też znam ją tylko z opowieści, a raczej z kontaktów wirtualnych. Ci którzy już o niej słyszeli, wiedzą, ze to najmilsza, najbardziej życzliwa osoba jakiej "nie znam".. :)
Zawdzięczam jej naprawdę wiele. Już sam pokój jest powodem do wielkiej wdzięczności. Dodatkowo otrzymałam jednak garść przydatnych rad i informacji oraz namiary na ziomali na których mogę liczyć, tu na miejscu.
Na miejscu też czekał na mnie list ze wskazówkami, mapki, farelka, rower, kocyk, narzędzia itp.
Wszystkie szafki, pułki, miejsce w lodówce, przeznaczone dla mnie zostały specjalnie oznakowane.
Naprawdę za wszystko bardzo dziękuje!
Mieszkanie dzielę z 3 osobami, z których poznałam na razie Davida i Fatimę. David jest Włochem podobnie jak trzecia współlokatorka, która obecnie przebywa własnie we Włoszech. Fatima pochodzi z Maroka i oprócz tego, ze jest ładna nic więcej nie wiem, bo zamieniłyśmy zaledwie klika zwrotów grzecznościowych.
Dużo lepiej poznałam za to Davida, który jest przemiłym włoskim chłopcem, około 30-letnim, często w towarzystwie swojej kobiety. Był jednak sam gdy poznawał mnie ze swoim tatą, wówczas to odbyliśmy namiętną konwersację, żywą dyskusje, podczas której wspólnie śmialiśmy się do rozpuku, a David stwierdził, ze rozmawia mu się ze mną jak z tutejszą, co odbieram jako wielki komplement. Choć wiem, ze minie jeszcze trochę czasu zanim będę mogła zacząć opowiadać nieco bardziej skomplikowane historie, z wykorzystaniem różnych czasów i składni ( kto wie czy lepiej to czy gorzej) . Póki co jednak, muszę przyznać, ze mimo 1.5 rocznej, totalnej przerwy od hiszpanskiego, a wcześniej minimalnej praktyki, radze sobie całkiem nieźle.
Nie wiem co bym zrobiła gdybym nie mogła się dogadać, a tak mam chociaż ten jednen powód do zadowolenia..

David jest kucharzem we włoskiej restauracji. Zaproponował mi nawet posadę kelnerki w owym lokalu.
Najpierw muszę jednak ustalić sobie plan zajęć, żeby to zrobić muszę dowiedzieć się w końcu na jakie przedmioty mogę uczęszczać- gdzie jest jeszcze wolne miejsce. Gdyby się jednak udało, byłabym  kontenta.
David opowiedział mi również, jak to niesamowicie fantastyczne są obchody najważniejszego święta w Walencji LAS FALLAS. Jest to tydzień nieustannej imprezy, hulanki, swawole, bez spania i aż do skonania...



http://www.twojaeuropa.pl/2305/las-fallas-swieto-ognia