piątek, 4 lutego 2011

spaghetti z hamburgera i horchada

Znowu mam za dużo czasu na myślenie, co by tu sobie JESZCZE zjeść.. 
Dlatego chociaz na chwilę postaram się zająć czymś innym swój umysł i nadrobić narastające ciągle zaległości tutaj. 
Jak łatwo się domyśleć nadmiar czasu wynika z braku informacji  na jakie przedmioty mnie przyjęto. Niezmiennie trwam w tej niewiedzy już od wtorku. Wobec tego na kampusie pojawiam się tylko pro forma, głównie po to by wypożyczyć kolejny film (dzisiaj już trzeci) i książkę w zaprzyjaźnionej bibliotece, wygrzewać się na jednej z wielu słonecznych ławeczek, delektując się lekturą  "włóczęgów dharmy", (którą serdecznie polecam) i przyzwyczajając się do ogromu kampusu. 
Coraz bardziej się tym denerwuje i tym bardziej przeklinam osoby za to odpowiedzialne (ziomale waco i peter, odsyłam do notki http://pammla.blogspot.com/2011/01/przed-wyjazdem.html)bo choć czas spędzony w błogim letargu pod słonecznym nieboskłonem jest wyjątkowo przyjemny to jednak wolałabym robić to wiedząc chociaż na czym stoję. A nie wiem.
Wtorkowy dzień, jako drugi z kolei spędziłam na próbie załatwienia sprawunków i formalności. 
Problemy związane z zapisami skrzyżowały drogi moje z drogami innej zagubionej erasmuski. Tak oto zaczęła się moja nowa znajomość z bardzo sympatyczną dziewczyna z Francji. Spędziłyśmy razem całe przedpołudnie chodząc od jedego biura do drugiego, od jednego profesora do następnego, z nadzieją, ze w końcu znajdzie się dla nas wolne miejsce na zajęciach, które by nas interesowały. Na przekór nam, wszystkie starania zakończyły się porażką. 
W oczekiwaniu na kolejne zajęcia, które jak się potem dowiedziałyśmy w ogóle się nie odbyły, postanowiłyśmy zagospodarować sobie czas. Camille zaprosiła mnie do siebie do domu na pastę, którą przygotowała (na moich oczach) z kotletów do hamburgerów. Ja pomogłam w krojeniu cebuli. Choć sama nie wpadłabym na podobny pomysł, muszę przyznać, ze danie naprawdę było dobre. Przy okazji poznałam też wszystkich 3 homoseksualnych współlokatorów nowej koleżanki oraz ich gości z różnych stron świata. W ramach wdzięczności zaproponowałam lody, które wspólnie wybrałyśmy z jednej z lodówek hipermarketu (x6). Następnym punktem naszego planu był wypad do centrum miasta w celu odwiedzenia tutejszego muzeum. Pilotem naszej wesołej wycieczki był kolega z Francji, studiujący tu od 6 miesięcy i mniej więcej orientujący się w terenie. Zaprowadził nas doprawdziwej, tradycyjnej Horchaterii i zachęcił do spożycia tradycyjnego dla tego regionu trunku - horchaty (czyli orszady). Kosztowanie  było raczej wątpliwą  przyjemnością bo chociaż jej smak przywoływał wspomnienia z dzieciństwa, to te nienajlepsze- smak smecty, leku stosowanego  w leczeniu stanów biegunkowych u dzieci i dorosłych. 




Do owego napoju podaje się ciastka, na kształt polskich racuchów, którymi próbowałam zabić smak smecty. Jeśli doszukiwać się pozytywów - warto było spróbować czegoś nowego, mieć to już za sobą i wiedzieć czego się wystrzegać następnym razem:) Degustacja okazała się jedyną atrakcją na którą się załapaliśmy, nie licząc przejażdżki metrem (jeśli nazywać to atrakcją). 
Muzeum  bowiem nie oferowało nam tego dnia żadnej wystawy. Wróciłyśmy spiesznym krokiem, zapoznając kolejnych tubylców, (którzy słysząc, ze rozmawiamy po hiszpańsku ochoczo służyli pomocą, nawet o to nieproszeni), by na miejscu dowiedzieć się, ze zajęć, z nieznanego  powodu, po prostu nie ma.
Wysłałyśmy różne maile, całkiem podejrzanej treści do profesorów, wypożyczyłyśmy z biblioteki po filmie i około godziny 21 rozeszłyśmy się do swoich domów. 


ps. Zapomniałam wspomnieć- centrum Walencji też jest wspaniałe!

1 komentarz:

  1. czytam wszystko z zapartym tchem! tyle przygód i nowych znajomości, to wszystko jest niezmiernie pasjonujące

    OdpowiedzUsuń